Grzegorz. Jasiński, RMF FM: Co dokładnie oznacza zdanie, że naukowcy odkryli to i to i opublikowali wyniki na łamach recenzowanego czasopisma?
Prof. Mirosław Skibniewski: To oznacza, że wyniki badań zostały skompilowane według jakiegoś szablonu, który zwykle jest narzucony przez dane pismo, a także to, że zawartość tej pracy przeszła przez sito recenzentów, powołanych przez redaktora pisma. Recenzenci reprezentują zwykle tę samą dziedzinę wiedzy, są wybitnymi fachowcami w tej dziedzinie, najczęściej pracują w niej od wielu lat i reprezentują różne środowiska naukowe na świecie.
W języku angielskim używa się terminu „peer review”, czyli recenzja w pewnym sensie przez kolegów. Można też powiedzieć, przez rywali…
Tak, ci koledzy to są często rywale pracujący w tej samej dziedzinie w konkurencyjnych ośrodkach, ale też zdarza się, że przed laty byli nawet współpracownikami danego autora. Tutaj trzeba uważać na potencjalny konflikt interesów. Różne rodzaje konfliktu interesów czasem się pojawiają i są związane z tym, że te osoby kiedyś ze sobą współpracowały, czasem rywalizowały przy realizacji różnych projektów, czasem przy ubieganiu się o fundusze na badania naukowe. Chodzi jednak o zachowanie obiektywności procesu recenzji i o to, by uwagi dotyczące tekstu danego artykułu były konstruktywne – nastawione nie na to, aby recenzowany artykuł skrytykować i odrzucić ze względów innych niż merytoryczne, ale żeby pomóc autorowi dopracować zawartość i formę jego tekstu do najwyższych standardów, jakie są wymagane w świecie nauki i publikacji naukowych.
Jeśli recenzent ma uwagi, nie oznacza to od razu, że artykuł się w danym czasopiśmie nie ukaże, autor ma możliwość dokonania poprawek…
Prawie zawsze recenzenci mają jakieś uwagi. Praktycznie nie zdarza się nigdy, by artykuł przesłany do redakcji został opublikowany w swojej wersji początkowej. Prawie w 100 proc. przypadków jakieś poprawki są wymagane, często procedury dotyczące tych poprawek są skomplikowane, poprawki są pracochłonne i wymagają wiele wysiłku.
To nie chodzi tylko o poprawki redakcyjne, czy uzupełnienie drobnych szczegółów, czasem wymaga to wręcz dodatkowej pracy, dodatkowych badań…
Bardzo często tak rzeczywiście jest kiedy chodzi o poprawki merytoryczne. Czasem po prostu recenzenci nie zgadzają się z hipotezą postawioną w danej pracy albo nie zgadzają się z definicją pytania badawczego, które zostaje postawione. Niekiedy nie zgadzają się z metodologią uzyskania odpowiedzi na to pytanie badawcze, czyli – innymi słowy – nie zgadzają się z doborem narzędzi i metod, które zostały wykorzystane do uzyskania odpowiedzi na postawione pytanie. Czasem nie zgadzają się nawet z tym, że to pytanie jest istotne i ważne. Ono może być bardziej interesujące dla samego autora danej pracy i jego współpracowników, ale już mniej interesujące dla potencjalnych odbiorców tej pracy. W tym kontekście ważne jest, by publikowana praca była istotna dla profilu pisma i ciekawa dla jego czytelników naturalnie zainteresowanych daną dziedziną wiedzy.
Ilu jest recenzentów? Czy zawsze są anonimowi?
Tak, recenzenci powinni być anonimowi. Ich liczba zależy od standardu danego czasopisma i pragmatyki pozyskiwania wartościowych recenzji w stosunkowo krótkim czasie. Powołuje się co najmniej dwóch recenzentów, ale zdarza się, że pięciu a nawet więcej w zależności od tego, jak kontrowersyjny może być charakter danej pracy, jakie wnioski ta praca sobą reprezentuje, jakie metody badawcze były wykorzystane do wykonania tej pracy i jakie wnioski badawcze z niej wynikają.
Co mają z tego recenzenci?
Recenzenci zwykle nie otrzymują gratyfikacji finansowej, jest to jest praca pro publico bono. Czerpią ze swojej funkcji pewien prestiż naukowy. Fakt, że są recenzentami w znanym czasopiśmie, w sposób bardziej niewymierny niż wymierny zalicza się do ich dorobku naukowego. Ponieważ recenzenci nie otrzymują gratyfikacji finansowej, trudno jest znaleźć odpowiednio wykwalifikowanych ochotników z prostej przyczyny: liczba czasopism naukowych, i tych tylko pretendujących do tej nazwy, w ostatnich latach rosła lawinowo. Niestety, przyrost liczby dobrze wykwalifikowanych recenzentów nie nadążał w podobny sposób. Z tego powodu coraz trudniej znaleźć kompetentnych i chętnych recenzentów dla olbrzymiej liczby prac naukowych, które pojawiają się na rynku i muszą być przed publikacją dokładnie sprawdzane i recenzowane.
Publikacja artykułów naukowych to element pracy naukowej, niezwykle ważny choćby z dwóch powodów. Po pierwsze jest ważny dla udokumentowania i rozliczenia wyników swojej pracy względem własnej uczelni i względem instytucji, które przyznają granty na prace naukowe. Po drugie chodzi o sprawy czysto naukowe, daje dowód, że się coś konkretnego zrobiło, być może wpadło jako pierwszy na jakiś pomysł, to jest też otwarcie sobie drogi do patentu. Czasopisma naukowe mają więc niezwykle ważną funkcję, bez nich nauka nie mogłaby funkcjonować…
To wszystko prawda, z jednym wyjątkiem, nie wiązałbym tu publikacji zbyt ściśle z patentami, bo czasem skutek może być odwrotny, to wszystko zależy od systemu prawnego kraju, w którym autor publikacji naukowej występuje o patent. W Stanach Zjednoczonych na przykład jest tak, że od chwili opublikowania w jakiejkolwiek formie tekstu naukowego zawierającego informacje, które mogą być wykorzystane we wniosku patentowym, autor tego tekstu ma najwyżej rok, by wniosek patentowy skompilować i złożyć do urzędu patentowego. Często zdarza się, że wynalazki, które są patentowane, nie są przedmiotem publikacji przed uzyskaniem patentu.
Czyli najpierw idzie się do urzędu patentowego…
Tak najczęściej bywa, by jak najmniejsza liczba potencjalnych konkurentów mogła proponowane rozwiązanie w procesie oceny wniosku patentowego zakwestionować.
Przy rozliczaniu grantów, przy rozliczaniu czasu pracy choćby na polskich uczelniach, wprowadzono system punktowy, który premiuje prace naukowe opublikowane w różnych czasopismach różną liczbą punktów. Wiadomo, że czasopisma najbardziej prestiżowe dają dużo punktów, mniej prestiżowe mniej punktów, przy czym oczywiście łatwiej i szybciej opublikować coś w tych mniej prestiżowych. Co ten prestiż formalnie oznacza? Jak – Pana zdaniem – przekłada się to na system punktowy w Polsce?
To bardzo rozbudowany system, podobne systemy istnieją nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach. W USA istnieje instytucja o pierwotnej nazwie Institute for Scientific Information (obecnie Clarivate Analytics), z siedzibą w Newton Square niedaleko Filadelfii w stanie Pensylwania, która wiele lat temu stworzyła bazę danych o nazwie Web of Science. Ta baza zawiera wybrane przez firmę i uważane przez nią za najbardziej prestiżowe czasopisma naukowe z różnych dziedzin i liczy kilkanaście tysięcy pozycji. One są sklasyfikowane według kluczy tematycznych arbitralnie stworzonych przez tę firmę w corocznej publikacji Journal Citation Reports. Z różnych względów tak się stało, że tzw. Współczynnik Oddziaływania (po angielsku Impact Factor) stał się głównym kryterium, choć uproszczonym, oceny jakości i prestiżu czasopism. Słusznie czy niesłusznie stał się także instrumentem oceny jakości publikacji, które ukazują się w poszczególnych czasopismach. Jest to duże uproszczenie, ale ponieważ łatwo jest ten jednowymiarowy współczynnik wyliczyć, jest on używany przez rozmaite czynniki decyzyjne jako narzędzie oceny jakości i prestiżu publikacji. Wielu naukowców i innych znawców tematu się na takie narzędzie nie zgadza, mają słuszne argumenty przeciwko używaniu jednego współczynnika, ale mimo to ten właśnie współczynnik był jak dotąd postrzegany jako główne narzędzie selekcji czasopisma przez autora do opublikowania swojego artykułu. Ostatnio pojawił się konkurencyjny współczynnik Cite Score lansowany przez koncern wydawniczy Elsevier, ale jest on oparty na podobnej formule, chociaż dane do wyliczania tego współczynnika czerpie się z konkurencyjnej, większej bazy danych Scopus będącej własnością koncernu Elsevier.
Pojawiło się na rynku wiele nowych czasopism o niższej reputacji nie mieszczących się w takich bazach jak Web of Science czy Scopus, zwłaszcza takich, które nie są publikowane drukiem lecz tylko w internecie wg. formuły Open Access, nastawionych na zysk kosztem autorów publikowanych w nich artykułów. Procedury dotyczące recenzowania publikowanych w nich prac są często, choć nie zawsze, znacznie mniej wymagające niż w znanych czasopismach o uznanym prestiżu. Istnieje też w internecie nowa kategoria czasopism „drapieżnych” (predatory journals), które po pobraniu opłaty od autora za przyjęcie artykułu zaniechują jakiejkolwiek kontroli jakości i publikują otrzymany tekst bez żadnej korekty.
Tych czasopism określanych mianem „predatory”, czyli drapieżnych jest bardzo wiele, wręcz tysiące. Co ciekawe nie dotyczy to tylko krajów o niższym poziomie nauki, jak Indie, które zajmują tu jedno z czołowych miejsc, ale też Stanów Zjednoczonych. Jak ich unikać? Jak dowiedzieć się, czy czasopismo o tajemniczej nazwie jest rzeczywiście godne zaufania, czy po prostu szkoda pieniędzy?
Można się tu kierować kryterium umieszczenia danego czasopisma w prestiżowych bazach danych, takich jak Web of Science, Scopus, czy Science Direct, które są ogólnie poważane na rynku publikacji jako te, których zawartość reprezentuje wymagany poziom jakości. Jeśli chodzi o pochodzenie czasopism drapieżnych, czasem trudno określić dokładnie z jakiej części świata i z którego kraju naprawdę pochodzą. Nawet jeśli dane pismo reklamuje się jako amerykańskie, zwłaszcza jeśli ma w swoim tytule słowo American, Canadian czy European, czy jeszcze jakieś inne słowo sugerujące pochodzenie geograficzne, to wcale nie znaczy, że tak jest naprawdę. Pismo może być redagowane i zarządzane np. przez jedno- lub kilkuosobową firmę na przykład w Indiach lub na terytorium Chin i prezentować się w Internecie jako amerykańskie. Na stronie internetowej takiego pisma może być umieszczony adres skrytki pocztowej lub rzekomego biura na terenie Stanów Zjednoczonych czy nawet numer telefonu, który wydaje się być numerem amerykańskim, a rzeczywostości jest to numer przypisany do serwera komputerowego, który automatycznie przekierowuje próby nawiązania kontaktu telefonicznego do innego kraju. To często widać z anonsów takich czasopism, które mają błędy gramatyczne albo stylistyczne w używanym przez siebie języku angielskim. Jeśli takie błędy tam są tu na tej tylko podstawie już wiadomo, że nie mamy do czynienia z pismem o odpowiedniej jakości, na bardzo często z oszustami próbującymi wyłudzić od autorów teksty ich artykułów.