Kościół oraz klasztor pod wezwaniem św. Franciszka i św. Klary w Tychach Paprocanach budują bracia zakonni przy pomocy wiernych – ludzi zagubionych, poszukujących równowagi w murach świątyni. Mimo że budowla jest nieukończona, to już zalicza się do najważniejszych dzieł polskiej architektury.
Budowa kościoła autorstwa Stanisława Niemczyka trwa od 2000 roku. Rozpoczęła się wyjazdem do Asyżu, gdzie architekt wraz z franciszkanami dokonał dokładnej inwentaryzacji Porcjunkuli św. Franciszka. Jej replika stała się pierwszym elementem nowego budynku – a wokół niej narastają kolejne części – kościół – dolny, górny, kolumbarium, klasztor. Obecnie kościół jest prawie w całości ukształtowany. Podziw budzą kilkudziesięciometrowe wieże, które z jednej strony nawiązują do wielowiekowych tradycji architektury sakralnej, z drugiej zaś wchodzą w dialog z pobliskim osiedlem wysokościowców. Wielopoziomowa nawa kościoła jest niczym labirynt, w którym każdy może znaleźć własne miejsce do rozmowy z Bogiem.
WSPÓLNOTA
Osobną historią jest klasztor – z ogrodem na dachu, z wewnętrzną kaplicą, z surowymi celami przepełnionymi światłem. Klasztor budują sami zakonnicy – z pomocą wiernych, pod kierownictwem architekta. Odbywa się tu niezwykły społeczny proces – na budowę zgłaszają się ludzie, dla których staje się ona sposobem na życie, na radzenie sobie z własną historią, problemami, rozterkami. Zostają tu na całe lata i budują świątynię we wspólnym trudzie. Od samego początku przestrzeń przyszłego kościoła jest udostępniana wiernym – franciszkanie organizują tu co roku żywą szopkę, a od kilkunastu lat w nieukończonym kościele odbywają się pasterki.
DLA LUDZI I OD LUDZI
Ten niezwykły budynek już teraz fascynuje i przyciąga. Na czym polega fenomen architektury Stanisława Niemczyka? Mówiąc najprościej – na całkowitym skupieniu na człowieku, który ma mieszkać lub przebywać w projektowanym przezeń budynku. Konsekwencją tego jest programowa odporność na współczesne mody i zawirowania estetycznokonceptualne. Według Niemczyka nie zmieniliśmy się ani fizycznie, ani psychicznie na tyle, aby zrywać z wielowiekowym dorobkiem architektury – właściwą miarą przestrzeni dostosowaną do skali człowieka, formami szanującymi nasze możliwości percepcji, tradycyjnymi materiałami, sztuką (również figuralną) współtworzącą wnętrza i zewnętrza budynków, które zawsze łączy z otaczającą przestrzenią. Niemczyk w sposób całkowicie świadomy podąża za archetypem dawnego architekta – budowniczego, który uczestniczy w powstawaniu budynku od wyboru lokalizacji, filozoficznych dyskusji nad założeniami ideowymi, pierwszych kresek projektu aż po ostatnie pociągnięcia pędzla na polichromii zdobiącej gotową ścianę. Jego projekty są na początku zaledwie zarysem, szkicem – prawdziwy proces projektowania odbywa się na budowie, gdzie architekt wraz z wykonawcami i inwestorem własnoręcznie układa kamienie, studiuje wątki cegieł, szkicuje na ścianie detale lub buduje je in situ w formie modeli lub wzorników. Kościoły Niemczyka budują często niezawodowcy– parafianie, wolontariusze – wspólnota użytkowników powstaje już podczas budowy tych przestrzeni…
ŁYK ŚWIEŻEGO POWIETRZA
Bardzo ważnym elementem pojawiającym się w realizacjach Niemczyka jest ogrodzenie. Architekt z pełną świadomością i mistrzostwem wytycza przestrzeń przed budynkami za pomocą skomplikowanego systemu murów. Mury te nie są niczym opresyjnym – umieszczone w nich otwory zachęcają do spoglądania do środka, misternie ukształtowane detale kontynuują wątki pojawiające się w budynku. Spacer wzdłuż muru kościoła jest jak czytanie niespiesznie snutej opowieści. Za ogrodzeniem rozpościera się przestrzeń przejściowa – jeszcze nie sakralna, ale już uświęcona – mamy tu obejścia, dziedziniec z kolumbarium dla zakonników, przeplatające się ścieżki prowadzące do budynku klasztoru. Mimo że budynek jeszcze długo nie będzie skończony, to miejsce już żyje i przyciąga – jest jak łyk świeżego powietrza w środku miasta. A mur po prostu kusi, żeby się na niego wspiąć i z góry popatrzeć na zaczarowany świat, który architekt stworzył wewnątrz. Na twarzach odwiedzających budowę dzieci i dorosłych widać radość. Jak widać, a zbyt często o tym zapominamy – architektura też może ją wywołać.
tekst: arch. Oskar Grąbczewski
Oddajmy zresztą głos samemu Niemczykowi – oto fragmenty wywiadu, którego udzielił Barbarze Gruszce‑Zych z „Gościa Niedzielnego”:
„Kościół to dom Boży. Jakie sprzyjające warunki musi mieć w nim Pan Bóg i ci, którzy do Niego przychodzą?
– To trudne – stworzyć miejsce dla Stwórcy. Bo ja staję się twórcą czegoś dla Stwórcy. To onieśmiela. Człowiek krępuje się niestosownymi poczynaniami. Cały czas mam świadomość, że działam w przestrzeni pierwotnej, istniejącej od stworzenia świata. I powinienem budować świątynię, jednocząc przestrzeń naturalną z kulturową, czyli tą, którą będę budował. Od wieków właśnie z kontaktu z Bogiem brała się potrzeba budowania, malowania, myślenia. To, co nas pobudza, płynie z przynależności do Stwórcy, tego, który sam tworzy.
Pan jest wyjątkowy – nie tylko projektuje, ale i wznosi mury, jak średniowieczni muratorzy. W czasie budowania kościoła w CzechowicachDziedzicach był Pan tam codziennie.
– Zwykle o 6 rano przed moją furtką stał proboszcz w klapeczkach budowlanych i jechaliśmy do pracy. On odprawiał Mszę, potem szykowaliśmy się do budowy, o 10 panie podawały kołocz i kawę… Ale na to trzeba było zapracować. Czechowice-Dziedzice to miejsce mojego urodzenia. Budowa świątyni wśród swoich i dla swoich wydawała się trudna, nie byłem tam osobą anonimową. Bardzo chciałem sprostać oczekiwaniom społeczności, którą znałem. Na początku ksiądz proboszcz wpadł na pomysł, żeby projekt świątyni zaprezentować w kościele po naukach rekolekcyjnych, osobno mężczyznom i osobno kobietom. Kiedy zapytałem go, dlaczego, odpowiedział, że jeżeli w rodzinie braknie przyzwolenia małżonki, praca mężczyzny będzie niepełna, tak jakby popełniał przewinienie. W efekcie na rozpoczęcie budowy przyszło 30 mężczyzn, a ich żony przygotowywały nam posiłki. To ważne, żeby stworzyć klimat adekwatny do tego, co powstaje. Trudno zadbać o wynagrodzenie na takiej budowie, ale rodzinna atmosfera rekompensuje wszystko. Budowa pociąga ludzi, którzy ją tworzą. Kiedy nie ma zgranego zespołu, praca staje się bezduszna. Tu, w Tychach, przy budowie kościoła śś. Klary i Franciszka, pracujemy już szósty sezon. Niektórzy budowniczowie odeszli, ale zostało kilkunastu tych samych. Ta ciągłość jest dla mnie ważna. To nie są zawodowcy, ale ludzie zaangażowani.
Pana kościoły powstają zwykle z cegły i kamienia.
– W Czechowicach wybraliśmy cegłę – ładną, ciepłą, nieklinkierową. Często porównuję ją do chleba, który też jest wypiekany. Cegła, jak chleb, ma stronę dolną, której się nie pokazuje, i błyszczącą – górną. Ta dolna ma wyraz, nosi ślady palców budowniczych… Tak jak wypieczony chleb, który od spodu smakuje najlepiej. W Tychach wznosimy świątynię z libiąskiego kamienia, dolomitu podobnego do tego w Asyżu. Jestem urzeczony tym miastem, jakby zrzuconym z nieba, spokojnym jak żadne inne. Kamień i cegła to najstarsze materiały. Idealny mur rzymski był budowany z oblicowanego kamienia, zaś środek wypełniano gruzem i zaprawą. Piramidy egipskie, mury Azteków – też były wznoszone z kamienia. Jak widać, wielu robiło to przed nami.
Czasem budowniczowie muszą rozbierać kawałek muru, bo nie powstał według Pana zamysłu.
– Zawsze widzę skończony kształt, a budowniczy wykonuje fragment, dlatego niekiedy jakąś część trzeba rozebrać. Często na bieżąco rysuję plan kolejnego odcinka muru na kamieniu. To takie moje twarde dyski… (śmiech). Ważne jest dla mnie, żeby powstający obiekt w każdej chwili był skończony, to znaczy tworzył przestrzeń, którą da się zaakceptować. Tak jak człowiek powinien być zawsze przygotowany na to, co ma się stać. W ustrojach totalitarnych architekci chcieli urządzić świat na jeden kształt, ale na szczęście im się to nie udało. Jeden człowiek nie może zagospodarowywać całego otoczenia. Dlatego cieszę się, że mogę poświęcić dużo czasu starannemu wykonaniu kilku obiektów. Lepiej, żeby były dopracowane niż byle jakie”.