KOBIETA I ARCHITEKTURA
Ewa Kuryłowicz – Laureatka Honorowej Nagrody SARP 2021
Za twórcze osiągnięcia w architekturze przepełnione empatią dla użytkowników, za działalność dydaktyczną wspierającą pokolenia młodych architektów, za wielowymiarową społeczną aktywność oraz głos w dyskusji środowiskowej.
O pozycji kobiet w architekturze, początkach i trudach drogi twórczej oraz o tym, co w architekturze najważniejsze, z Laureatką prof. dr hab. inż. arch. Ewą Kuryłowicz rozmawia Grzegorz Przepiórka.
Grzegorz Przepiórka: Pani Profesor, jest Pani piątą laureatką Honorowej Nagrody SARP. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nagroda jest przyznawana co roku od 1966 i mamy około 70 laureatów. Jak Pani na przestrzeni swojej kariery radziła sobie z kontekstem branżowym zdominowanym przez mężczyzn?
Ewa Kuryłowicz: Miałam podwójne szczęście. Po pierwsze jestem dyplomantką prof. Haliny Skibniewskiej. Często powtarzam, że kobiety powinny uczyć się od kobiet, działać razem, bo to pomaga. Po drugie wyszłam za mąż za człowieka, który był architektem i doskonale rozumiał to, że pracujemy razem. Jeśli do późna w nocy opracowywałam z zespołem projekt, to Stefan wracał do domu i zajmował się dziećmi. Nie wszystkie moje koleżanki były w takiej sytuacji. Brak wzajemnego zrozumienia to jest właściwie pierwszy powód mniejszej reprezentacji kobiet – zarówno w zawodzie, jak i w stowarzyszeniu – trudno im bowiem znaleźć czas na pracę, a jeszcze trudniej na działania społeczne.
G.P.: Kobiety wyraźniej zaznaczają dzisiaj swoją pozycję?
E.K.: Zdecydowanie tak. Proszę zwrócić uwagę chociażby na warszawski SARP. Prezesem oddziału jest Marta Sękulska-Wrońska – zdolna, dynamiczna osoba. Wcześniej szefową była Maria Saloni z naszej pracowni, która doskonale radzi sobie z życiem zawodowym, rodzinnym oraz z pracą społeczną. Obecnie działa w kolegium sędziów konkursowych Oddziału Warszawskiego SARP. Mogę wymieniać dalej: Magda Maciąg, Julia Lasek. Poza tym naczelną architekt Warszawy jest Marlena Happach, która również swego czasu prezesowała Oddziałowi Warszawskiemu. Kobiecą reprezentację ma także Olsztyn i Wrocław. Pomimo tego, że mężczyźni nadal przeważają, to kobiet w świecie architektonicznym i we władzach jest coraz więcej, a relacje między nimi wydają się coraz lepsze. Osobiście w Stowarzyszeniu Architektów Polskich działałam przez wiele lat, a do 2019 roku szefowałam ciału, które nadzoruje wszystkich sędziów konkursowych. Prowadziłam zespół złożony z dziewięciu panów i nie napotkałam na żadne problemy z powodu mojej płci, dlatego tym bardziej nie jestem zwolenniczką podziału na dwa zwalczające się obozy.
G.P.: Wracając do nagrody, to nie zdarzyło się, aby otrzymały ją dwie osoby, jedna po drugiej, z tej samej pracowni.
E.K.: Stefan otrzymał nagrodę jako szef pracowni, jej frontman, to oczywiste. W moim przypadku stanowi ona efekt konglomeratu aktywności: działalności akademickiej, społecznej i podstawowej, czyli twórczej, w obszarze projekto wania architektonicznego i urbanistycznego. Pracuję na uczelni 45. rok, i ten 2021/22 będzie już ostatnim rokiem mojej pracy dydaktycznej, w innych jednak obszarach zdecydowanie pozostaję i mam odnośnie nich wiele planów. Otrzymuję tę nagrodę 10 lat po śmierci Stefana. Oddajemy właśnie ostatni budynek, który został rozpoczęty za jego życia. Przez dekadę ukończyliśmy wszystkie projekty, nad którymi wspólnie pracowaliśmy. To były ogromne realizacje: Narodowe Forum Muzyki, Q22, Plac Unii Lubelskiej, stadion w Białymstoku czy współrealizowane z prof. Mahlamäki Muzeum Polin. Czuję, że częściowo nagroda jest za to, że udało mi się dokonać tego wszystkiego
G.P.: Honorowa Nagroda SARP to wyróżnienie za całokształt twórczości. A gdybyśmy tak wrócili do początków – jak to się zaczęło?
E.K.: W moim domu panował kult architektów. Mama była zachwycona ich działalnością, którą od czasu do czasu podpatrywała. Obok biura, w którym była zatrudniona, znajdowała się pracownia architektoniczna. Tata był profesorem na Politechnice Warszawskiej, inżynierem mechanikiem, specjalistą od wytrzymałości materiałów. Wyjaśniał mi różne zjawiska. Pamiętam, że podkradałam mu cyrkle (śmiech). Ponadto zabawy, które wybierałam, były zawsze związane z budowaniem. W wakacje jeździłyśmy z siostrą do dziadków na wieś, gdzie trzeba było sobie wymyślać zabawy. Nigdy się nie nudziłam, bo przez cały czas coś budowałam, np. domki z mchu w lesie. Swój udział miały również gwiazdy. Kiedyś przeczytałam w horoskopie, że ludzie urodzeni 4 grudnia tego roku co ja mieli do wyboru – albo zostać księdzem, albo architektem (śmiech).
G.P.: Jak przeszła Pani od domków z mchu do poważnych życiowych wyborów i co mogło wtedy zdradzać, że zajdzie Pani aż tak daleko?
E.K.: Byłam zdecydowana iść na studia architektoniczne bardzo wcześnie i nie liczyła się żadna inna dziedzina. Ucząc się w pierwszej klasie liceum, wygrałam olimpiadę wiedzy o sztuce, co zagwarantowało mi wstęp na studia w tej dziedzinie, ale historia sztuki jako kierunek kompletnie mi nie odpowiadała. Chciałam robić coś, co jest aktywnym budowaniem świata i sztuki, a nie tylko prowadzić nad tym światem studia. Co do predyspozycji, to Bogu dzięki przez całe życie szybko czytałam i z łatwością się uczyłam. W efekcie mam świadectwa z samymi piątkami i gdy je pokazuję wnukom, to patrzą na mnie spode łba (śmiech).
G.P.: Co jest w architekturze tak fascynującego, nawet teraz, po wielu latach?
E.K.: Dla mnie to była zawsze dyscyplina łącząca sztukę z techniką. Sztuka mnie bardzo pociągała, a wspomniana olimpiada nie była przypadkiem, ponieważ sama rysowałam i malowałam, a na trzecim roku studiów pracowałam na wydziale jako zastępca asystenta w zakładzie rysunku, malarstwa i rzeźby, to były moje pierwsze zajęcia. Jednocześnie na moją świadomość wpłynął tata, dzięki któremu architektura kojarzyła się mi z budynkami, które muszą stać. Dzisiaj, pomimo że cenię projekty studialne i konkursy, to nadal uważam, iż architektura w pełnym tego słowa znaczeniu oznacza jednak to, co wybudowane, co pozostaje i ma szansę stać się ponadczasowe.
Ponadto zawsze interesowała mnie płaszczyzna człowiek i architektura, a nie sama architektura jako obiekt do oglądania. Wpływ tutaj miało pojawienie się na mojej drodze prof. Skibniewskiej, która byłanie tylko architektką, ale i socjolożką. Przez pierwsze lata na studiach były poruszane różne pasjonujące tematy, ale cały czas czułam, że to nie jest do końca sedno zagadnienia. I dopiero na trzecim roku, fantastycznym zrządzeniem losu, znalazłam profesor, która spełniała moje marzenia dotyczące projektowania. Odkryłam, że istnieje głębszy sens i znalazłam odpowiedź na pytanie, w jakim celu się projektuje. Dzięki prof. Skibniewskiej uświadomiłam sobie, że najistotniejszy jest odbiór architektury przez człowieka. Dzisiaj mogłabym poszerzyć ten punkt widzenia, bo przecież nie tylko człowiek funkcjonuje na Ziemi. Istnieją inne stworzenia, jak choćby ptaki. Warto wiedzieć, co lubią, co mogą, i brać to pod uwagę.
Fot. arch. Dariusz Gackowski/SARP
G.P.: Rodzice, prof. Skibniewska… Kto jeszcze wpłynął na Pani ukształtowanie jako architektki?
E.K.: Na pewno Stefan. Kiedy zaczęliśmy wspólną pracę po jego odejściu z Budopolu w 1981 roku, to byłam bezpośrednio po studiach i on oczywiście umiał więcej. Był starszy oraz miał doświadczenie konkursowe. Pierwszy projekt, który opracowywałam wspólnie ze Stefanem i Kubą Wacławkiem, to był kościół w Grodzisku Mazowieckim. Uczyłam się od nich, a kiedy już stwierdzałam, że na przykład umiem rysować więźby dachowe i ogólnie wszystko już wiem, to najczęściej łapali mnie na kolejnych technicznych nieznanych mi aspektach, co było normalne, bo przecież człowiek po studiach nie wszystko potrafi.
G.P.: A który projekt uczynił z Pani architektkę z krwi i kości?
E.K.: Wydział Neofilologii to projekt, przy którym nauczyłam się najwięcej. Dobiega właśnie końca jego realizacja, przy czym konkurs, który wygrał mój zespół, był zorganizowany w 2006 roku. Jestem szczęśliwa, tym bardziej że w 2013 roku, kiedy oddano pierwszy etap, nie było żadnych szans na kontynuację. Wydział Neofilologii to fascynujący projekt, robiony trochę po japońsku. W Japonii grunty są bardzo drogie i dlatego maksymalnie wykorzystuje się ich potencjał. Tutaj mieliśmy do czynienia z działką o długości 140 m, a więc długą i dość wąską. Budynek został lekko „złamany” w jednej trzeciej tej długości, na tyle, na ile mogliśmy sobie pozwolić, aby oddać cenne metry. W powierzchnię działki musieliśmy wpisać ogromny program, liczący 42 tys. m2, przy istotnych ograniczeniach wysokościowych. Projekt realizowaliśmy z pełną świadomością jego lokalizacji przy Wiśle. Wiedzieliśmy, że powinien on odzwierciedlać nastroje Powiśla. Służy temu między innymi żółto-zielona ściana południowa, która ma dawać wrażenie słońca prześwitującego przez liście niczym w altanie. Na drugim etapie, gdzie ja już występowałam jako generalna projektantka pracowni, głównymi projektantami tematu byli Maria Saloni i Darek Gryta. Jednocześnie bardzo zmienił się program użytkowy, ponieważ od konkursu minęło 11 lat, co w dydaktyce oznacza całą epokę. Finalnie w nowym budynku nie ma na przykład planowanej poprzednio sali wykładowej, a w zamian jest dużo przelewających się przestrzeni, gdzie można prowadzić różnego rodzaju zajęcia.
G.P.: Nie zapytam o projekt, który dał Pani najbardziej w kość.
E.K.: Dlaczego nie? Bardzo chętnie o nim opowiem. Najbardziej w kość dało mi Narodowe Forum Muzyki. Bardzo nam zależało na tym projekcie, ponieważ koronował historię, od której Stefan rozpoczął swoją drogę. Jeszcze jako student wygrywał konkursy na sale teatralne, koncertowe i żadnej z nich nie zrealizował. Cofnijmy się na chwilę do lat 70. Mieliśmy na Politechnice studencką pracownię eksperymentalną i asystent namówił nas, żebyśmy wzięli udział w konkursie na projekt operetki na placu Wolności we Wrocławiu. Nie znaliśmy się na tym kompletnie, niemniej jednak rysowaliśmy ambitnie, modląc się, aby zdążyć na czas. Problem w tym, że będąc już u kresu sił oraz czasu – pamiętajmy, że wtedy wszystko rysowało się odręcznie – nie mieliśmy opisu. Nasz asystent zaproponował, że przyśle swojego kolegę, który również brał udział w tym konkursie, ale zapewne skończył już własny projekt, więc mógł nam pomóc. Mnie wtedy było już wszystko jedno, nawet sam Mefistofeles mógł przyjść, oby tylko nam pomógł (śmiech). Pojawił się Stefan, obejrzał nasze rysunki, zgodził się przygotować opis, jednocześnie uprzedzając nas, że i tak to on wygra konkurs. Pomyślałam, co za bufon, ale cóż było robić, propozycja była nie do pogardzenia. Przygotował dla nas porządny opis, a następnie, tak jak zapowiedział, konkurs wygrał.
G.P.: Minęły trzy dekady i…
E.K.: W 2005 roku wygraliśmy konkurs na projekt dużego zespołu sal koncertowych przy tym samym placu Wolności we Wrocławiu. Coś niesamowitego! Ten sam plac, który w zasadzie sprawił, że myśmy się poznali. Od początku jednak projekt napotykał na same rafy: od oprotestowania wyniku przez kolegów, którzy dostali drugą nagrodę, co opóźniło realizację o półtora roku; przez zmianę wykonawcy z wszelkimi tego konsekwencjami, po obarczenie ogromną liczbą problemów natury formalnej. Narodowe Forum Muzyki powstawało w wielkich bólach, ale powstało i zostało otwarte w 2015 roku, co zbiegło się z 25-leciem naszej pracowni. Bardzo je lubię i jestem z niego dumna.
G.P.: Były projekty, które Panią uformowały i dały satysfakcję. A przytrafiły się nudne jak flaki z olejem?
E.K.: Nie ma niefascynujących projektów. Jeśli nawet coś wydawało się banalnym zadaniem, to i tak finalnie stawało się pretekstem do znalezienia problemu, którym zajmowaliśmy się zarówno na polu projektowym, jak i dydaktycznym. U nas w pracowni na pierwszym miejscu zawsze obowiązywała zasada, że w projekcie musi o coś chodzić, a koncepcja nie jest wyłącznie kwestią formy. Bardzo konceptualne podejście ma również warszawski Wydział Architektury, co wyróżnia nas jako szkołę. Studia architektoniczne na Politechnice Warszawskiej zaczyna się od tego, że młodzi ludzie mają zamknąć oczy i zapomnieć o wszystkim, co do tej pory sądzili i – ni mniej, ni więcej – nauczyć się patrzeć oraz rozumieć od nowa. Tędy prowadzi droga do twórczości. Sięgamy do tego, co elementarne (na przykład zastanawiamy się, czym są drzwi), badamy, jak świat funkcjonuje. Podejście do uczenia właśnie tych „początków”, wejścia w projektowanie, mieszało się u mnie z projektami, które sama robiłam.
G.P.: Czy uczelnię pozostawia Pani ze spokojem ducha?
E.K.: Nie wychodzę, trzaskając drzwiami. Jeszcze w tym roku prowadzę zajęcia z teorii na pierwszym roku oraz ścieżkę „architektura idei”. Jest sześciu doktorantów, którymi będę się opiekować. Od dawna zaś miałam świadomość, że nie sposób wiecznie prowadzić pracę dydaktyczną, która jest bardzo wyczerpująca. Dlatego też przez lata wychowywałam następców. Zakład Projektowania i Teorii Architektury, który założyłam, znajduje się w dobrych rękach oraz ma do zrealizowania misję, ponieważ w Polsce debata, która mogłaby być oparta na teorii, jeszcze słabo funkcjonuje. Ludziom brakuje nieco wykształcenia niezbędnego do wywiązania się konstruktywnej dyskusji.
G.P.: Co Panią dzisiaj mobilizuje, co dalej?
E.K.: Rozwijamy fundację. Zmieniliśmy formułę Konkursu Praktyka i w przyszłym roku zaczniemy warsztatami we współpracy m.in. z architektem Gdańska, profesorem Lorensem. Planujemy zorganizować je stacjonarnie dla 20 osób. Moja działalność dydaktyczna tym samym nie skończy się, a przeobrazi. Ponadto chcę czerpać jeszcze większą radość z działania w pracowni.
G.P.: Fundacja, pracownia i… książka, którą Pani pisze. Czy będzie w niej mowa o empatii, która nadała uzasadnienie Pani relacji z architekturą? Jaki byłby punkt wyjścia do empatii w architekturze?
E.K.: Książka reasumuje część mojej działalności dydaktycznej. To zbiór i w pewnym sensie podsumowanie wszystkich teorii architektury, które opisywałam w autorskich cyklach wykładów na tle ich zastosowań w praktyce, czyli w projektowaniu architektonicznym oraz urbanistycznym. Co do empatii, to architekt z definicji powinien być empatyczny, ponieważ robi coś dla innych. Nie może stawiać siebie na pierwszym miejscu i ekstrapolować osobistych przekonań oraz wiedzy, myśląc o swoim użytkowniku. Bo czym jest empatia? Zespołem podejścia i poglądów na życie, które opierają się na sympatii do człowieka. Innymi słowy, skoro lubię człowieka, to staram się go zrozumieć. Niektórzy twierdzą, że nikt nie ma takiej mocy, aby wejść w czyjś umysł i odczucia. Zgoda, nie sposób tego dokonać a priori, ponieważ to za każdym razem jest próba dotarcia na różne sposoby do drugiej osoby. Co więcej, empatia musi być poparta wiedzą na temat człowieka. W przypadku architekta to wyznacza pewien ciąg. Architekt tworzy środowisko potencjalne dla ludzkich zachowań. W momencie, kiedy pojawia się człowiek ze swoimi upodobaniami, które my możemy częściowo zbadać oraz zderzyć z tym, co już do tej pory mamy rozpoznane na jego temat (np. z behawioralnymi wzorcami i spostrzeżeniami), powstaje środowisko efektywne, czyli świat, jaki widzi oraz czuje nasz odbiorca. Trzeba oba te środowiska maksymalnie zbliżyć. Wtedy mamy szansę, że to, co pragniemy przekazać, zostanie przez naszego odbiorcę zrozumiane i, być może, zaakceptowane.
Wywiad publikujemy w ramach nowego cyklu – KOBIETA I ARCHITEKTURA – który w tym roku będziemy realizować na łamach „Buildera”.
Fot. w nagłówku: Maciej Zienkiewicz/arch. Ewa Kuryłowicz